Książka ta nie jest klasycznym podręcznikiem, nie stawia sobie też wygórowanych ambicji ścisłości. Nie jest poradnikiem w rodzaju „jak w pięć minut opanować sto zadań”, nie jest też „rozmową z własnym chomikiem o czarnych dziurach”. Jest raczej książką do uważnego czytania. Jej zadanie polega na pokazaniu wzajemnego przenikania się dwóch dziedzin: matematyki i fizyki. Próbuje wreszcie zerwać z błędnym przekonaniem, albo raczej modą, że każdy wzór, jaki pojawia się w książce, spycha ją do makulaturowego śmietnika. Choć lektura książki nie wymaga specjalnej znajomości nauk ścisłych, łatwo zauważyć, że wraz z kolejnymi rozdziałami rosną wymagania, jakie stawiam przed czytelnikiem: zaczynając od „zwykłych” działań na liczbach, przechodzimy razem przez wektory, formy, tensory, aż po szczegóły dotyczące ruchów planet. Gdzieś po drodze zahaczamy o teorię granic i rachunek różniczkowy, przy okazji nie stroniąc od uwag historycznych.
Cóż, prawdziwy przekładaniec…
Wybór zagadnień dokonany w książce jest, oczywiście, bardzo subiektywny. Jednym kwestiom autor poświęcił nieproporcjonalnie dużo miejsca, podczas gdy inne potraktował pobieżnie. Przykładowo, stosunkowo dużo czasu oddał Keplerowi, a spośród krzywych stożkowych, to elipsa zagrała pierwsze skrzypce. Z drugiej strony, to że pominął tak ważne zagadnienia jak opis grawitacji albo elektromagnetyzmu w języku pól, wciąż nie daje mu spokoju. Jednak takie dylematy pojawiają się zawsze gdy trzeba wybierać.
Na końcu każdego rozdziału umieścił po kilka zadań. Ich rozwiązanie nie jest konieczne do dalszej lektury, raczej mają stanowić „rozrywkę”. Niektóre z tych zadań, szczególnie te o elipsie, mają na celu rozwinięcie tematu, a więc pokazanie tego czego nie udało się pokazać w tekście zasadniczym.
|